Horyzont, 1965

 

 

Wzięcie do ziemi

 

 

Znak zapytania

 

jeśli buk zgięty

jest znakiem zapytania

o niebo

to pytam o ziemię

w której się jeszcze

czasem chowamy

 

 

 

Opętanie róży

 

o twoją koronę ubiega się słońce

między nami na niby

na niebie poważnie

ciszej przywiązujesz skrzydła motyla

nie przykładasz do tego pąka

co płatek po płatku

odkładałaś w usta

jak łodygi w ramiona

nie tymi kolcami

ziemię ściskasz

pieszczota wiatru już kielich nie suszy

woda daje pokój z widokiem na wazon

znów stopy

zwracasz soki

choć cień przeszedł szpary w płocie

pada na ciebie

już pogrzebacze przebrani za promienie

wyplatają kosze

w liściach grzebią jak w popiele

i z korzeniami

odkładałaś na czarną rosę

kropelki tęczy

czyniłaś słońce

gdy krzak wypuściłaś z cienia

wróżyłaś pierwsze uniesienie

a w ręce odmówiłaś

dziesięć cierni

 

 

 

Królestwo róży

 

droga cierni usłana różami

jak na dłoni

biegnie wokół krzaka

nie tracąc jasności z kolca

idzie po olej do kielicha

rzuca cierniową koronę

całe królestwo stawia na stół

o krysztale i wodzie

 

 

 

Rozłąka

 

na szynach ramion miga

płot palców

drapie kura promieniem

grzebień słońca

ostatni kamień

ma dwa kamienie

jeden na szyi jak talizman cudzej

jest kamień w wodę

i woda w kamień

tylko ciebie nie ma

rozłąko rozsiana

zanim stałaś się ziarnem

ptak ma trzy skrzydła

jedno mu wichry urwały

jest ptak w powietrzu

i powietrze w ptaku

tylko ciebie nie ma

rozlesie na rogach

rozstawie od rechotu żab

rozogniu opalony polem

do pędraków w bruździe

promieniu w drzewie wij

koronę na owoc zębaty

rozpadnę się na coś do odwiedzania

nikt mnie nie pozna

rozłączę się na coś bliskiego

rozrany rozbliźni rosa

 

 

 

Stworzenie

 

do odkrycia garnka

(z ust mu wyjęto pokrywę)

gotowano ręce

po bębenkach szyję

kształt dźwięku

powieki supraporta tęczy

ustami sztukateria ula

brzęczy w piersi mleko

 

 

 

Teoria miłości z krótką apologią serca

 

pętla promienia

nie kusi już szyi

jabłkiem adama

tu ratunkowe koło serca płynie

a na czole wypisana ręka

składa pióro

wzbija się ptak

po chmurach

runął las

zielonymi sercami pod ściółkę

kochaj

drewniane słońce

co kołem kwiaty rozwozi

po łące

w szczelinie powiek

jak w bielmie ślepego lasu

prowadzony za rogi

fałszywą igłą

przypina wiązkę promieni

do chrustu

 

 

 

Łuska

 

cmentarz krzyżem leży

w nocnej koszuli gwiazd

gniazdo rana skrzydła

przezroczystą kulę powieki

wstrzymują

 

 

 

Ostatnia wieczerza

 

na stole stawu

na wieczerzę księżyc

z lśniącą wenus

opuszczone pąki

na płatki wody

umywam usta jeszcze nie zamknięte

duży wóz lwem we mnie

rozwozi krew po mlecznej drodze

rano piję wodę ze studni

do której rzuciło się niebo

 

 

 

Wzięcie do ziemi

 

kiedy prosta przecina drogi

jest promieni wiązka

rzucona na krę

widzę wtedy tęczę

białą flagą na niebie

 

 

 

Spojrzenie do góry człowiekiem

 

 

Genealogia

 

drzewo rosło nie w lesie

chowało się w człowieku

ptak wycina nie z nieba

uderz w górę

a odezwie się śpiew

piasek niósł

jak wielbłąd dwugarbny

pod czołem pustynię

napadnięta chmura

skłoniła koronę do laski

jakby nie od kuli

rzucała się w niebo

 

 

 

Terra ad auras

 

kołowrotek obracany chmurami

kołochmurek zawraca skrzydłami

gniazdo z promieni

kołoczłowiek kołousta

kołosłowem

od kłosa do kłosa

jak to ziarno spada

orłem do góry

 

 

 

Odejście od stołu

 

złapany na gorącym uczynku

wbija łyżką do głowy

wylizane skorupy

pusty jak echo powtarza z przerwami

co prawda w lesie

człowiek wilkowi stołem jest

na posiłki liczy

na koronę po promieniu

a tu niebo nie z tego drzewa

jak w lesie

odbija mu się buk

na przemian z grzybami

a tu rogi

jak trofea na nogach

ale bez rąk

i znów spada

 

 

 

Kurtyna

 

publiczność zdjęła maski

na korzyść aktora

gra sprzętów wychodzi naturalnie

zmieniono role

za uprawianie serc

grozi kara

do zaprzestania bicia włącznie

 

 

 

Pytanie

 

cień odjął człowieka od słońca

cykuta sokratesa od ust

wzrok słowa powiekę

łza wierzbę od rzęsy

klucz żurawi zamki promieni

lata w sieci ości igła

jak cień nie pada człowiek jest

ale od czego odjąć słońce

 

 

 

Reakcja chemiczna

 

do zębatego kola

język w naczyniu krwionośnym

amfora powieki

nie wydane spojrzenia na liście

odbiera się drzewem

po czasie

w kielichu krwionośnym

i róży się nie przelewa bez łez

 

 

 

Spojrzenie do góry człowiekiem

 

kwiat odwrócenie łodygi

zamek odwrotność drzwi ― otwiera sufity

wstążka kneblowanie warkoczy powietrza

ziemia to dookoła

ziemia

zmienianie żałobnej pościeli

szubienica powieszona na drzewie

dziecinna buzia otwarta do ssania

mleka zwarzonego

list zgubienie myśli na targowisku mowy

krojenie chleba smarowanie masłem

przygryzane zębami języka

zima proces z powodu czasu

spadania śniegu do Koła człowieka

a staniem na głowie zasypanej sobą

bałwany ulepione z deszczu ― życie

(w nawias wzięte od początku do końca)

gdzie umarli są żywi odwrotnie

przebudzenie listek figowy

przypięty do otwartej powieki

 

 

 

Odwracanie czasem

 

idą drogi po nogach

odwrotnie niż kości

chowają

z głupia cień pod drzewo

oj szło się szło się

trochę na opaczek

chłopaczek malał starowinko

przebiegła ścieżko

za dwie serpentyny

wykręcone stopami

komu w drogę

temu nie czas

koronę na głowę

 

 

 

Krajobraz z rozstaniem

 

ślą mi łyse góry

las kosmatą łapą

miód i słoje

lżej się na korze

droga która zastawiła się we mnie

na jeden krok

odchodzi teraz od stopy

morze słono się bije

łańcuchem rybitew po fali

tylko rzeka puszczona na słowo

nie zawraca sobie źródła

nie pokrywa ze skrzeli

jak dnem ryb do góry

 

 

 

Uwagi pod drzewem

 

dawniej lądy pokrywała krew

dziś drzewa

podejrzane o czerpanie soków

wydają owoc na obojczykach

słońce zajęte dojrzewaniem pestek

nie zwraca promieni

dalej na szali barek

jak cień ze skóry

nie czuje upadku

 

 

 

Leżenie w drzewie

 

jabłka jakby nie ma

po czym zielenieje

zasłania liśćmi

ukryte przed gatunkiem ziarno

jak oderwać ogonek od drzewa

są na to robaki

porfirowa skóra

wyprawiona wokół drzewa

dostaje deszczu w słojach

niczym słońce zasypane śniegiem

spada długo jakby na prawdę

dojrzało jabłko

że się powiesiło

 

 

 

Suszenie grzybów

 

las wymieciony z drzew miotłą

jodłowej igły

zbłąkanej zwierzynie zostawia cień

wśród borowików

z wyciągniętymi kapeluszami żebrzą

rozdają gorycz wyrośniętą przez jedną noc

z szyszkami heblowane

przypominają dorzynanie dzika kordelasem

zmylony przypiekaniem na przemian z grzybami

otwiera skórę pod ludźmi ― wycierana boso

igły znalezione w lesie między palcami

opadają napełnione krwią zasuszonych grzybów

 

 

 

Ballada na kopyta

 

koń to piąte koło u wozu

ciągnie na zapas

wierzch okryty potem

często wyciera bat

koń z drzewa chłopu lżej

złamał nogi

zrównany z człowiekiem

zatrzyma cztery

staje koło dęba

jako pień z rzędem

do siadania przy piecu

wyciąga kopyta

 

 

 

Bonum falsum

 

nenufar fałszywy zaprawdę

wyrzuca kwiaty

pękają z wonnością

śluzowate nosy

przez konia i osła owocuje w mule

dziedzicznie wypchany płcią

 

 

 

Kłodzko po łuku

 

miasto położone pod gzymsem rzęsy

łuk brwi mierzy w serce

ust cięciwa twierdzą

 

 

 

Wejście w góry

 

 

Do potęgi

 

broń mnie ojcze

broń mnie matko

broń mnie jeszcze ziemio

przed sobą

za mną

i we mnie

sen już do mnie nie należy

budzę się górą

po której stronie rzeki

strzelano do mnie

podczas nie mojego życia

 

 

 

Śpiew drzewa

 

piecze na wolnym mule

nadziane konarami słońce

nie odbija ucha

siekiera zwinięta w słojach

korona z drzewa nie spada

gdy ktoś po nią wyciągnie skrzydła

 

 

 

Droga wybita z szyby

 

droga opal nogi

bardziej droga opończą chmury

ociągnij niebo

bardziej ludzka w połogu sto cieni

kamień piekielny pot

niesie kończyny do warg

ten zamek skoro zgrzyta zębami

opal jamy zdobiony

to klucz czy ręka

najdroższa od drogi

wykręca oczy ze szprych

chusteczki kolorowej

 

 

 

Widmo nieciągłe

 

serce zamknięte w komórkach

skończy nami bić

ręce wyciągnięte do góry

klękną na ziemi

chmurą

zamknięta kropla

roztopi klęcznik na kolana

podciągnie do tęczy

bez kończyn tam ciała

szeregiem barw

 

 

 

Mój grób cudzy

 

gdyby ziemia była pomarańczą

postarałbym się o drzewo

gdyby człowiek był

człowiek jest

ale kogoś wiecznie brakuje

łza jest oczkiem w chmurze

a pada na cudzy grób

jakby cień

niech wypełni się grób mój

aż po brzegi

 

 

 

Popiół

 

już czapka niewidka gore

z drżeniem uchylone powieki

nie trafiają do czoła

w międzymorzu

czy w międzypiórze

rozsypane szkielety słów

popielata droga

 

 

 

Wejście w góry

 

łańcuch gór przykuł czoło

nim myśl do wierzchołka

góry garbate

nie prostują kości

krzyż w żebrach słońca

z tarczą lub na tarczy

pękają łańcuchy

od dwugarbnego łuku

zmarszczone czoło

ruchem skorupy

(na czym ziemia opiera wulkany

jeśli zalewa ją lawa)

kropla góry paruje z potokiem

nim u podnóża stopy

walą kamienie po grzbietach

może sępy rozfruną

po prometeuszach

pagórki słowa

― czwarta wojna światowa

będzie na maczugi ―

w kołysce ust

na biegunach zębów

nowo narodzony

neandertalczyk poezji

język

 

 

 

Pojedynek

 

ścisnąłem wreszcie ziemię

patrzy na mnie przez palce

to kula

rozrywa świat dla mnie

ja w niego nogą

on we mnie pąkiem

ja w niego sercem

on pewniej we mnie

ja klatką w niego

on dziobem

wybija zęby

spada jabłko do drzewa

widziałem właściwie

złotego ptaka

zwęglony promień

potrącał skrzydłami

 

 

 

Krzesło elektryczne

 

ma to barki pionowe

to oparcie w soczewce na wylot

jest iskierka nieokrzesana

parami do krzesła

na którym sen

jest tylko śmiercią

czy założeniem czarnej łzy na oko

czy założeniem powieki

wygłoszono milczenie

przed nami

zmarszczek poranka

siwość nocy

jak twarz do ściany

jeszcze głosem przeszywam

rozerwaną ziemię

 

 

 

Rozwiązanie zegara

 

Szukanie źródła

 

mieni się w niebie

uwodzi słońce

korona na mule

kotwica powieki

ustami wiosła

toń języka

rzeka w polu bije się w brzegi

kto zajdzie za chmury

kto będzie człowiekiem

to go na krzyż

by liczył się z drzewem

jak ptaki

co skrzydła zanoszą do nieba

i na odwrót

gwiazdy do rzeki

jak małe do gniazda

do wielkiego wozu

sierp księżyca

układa snopy

jak łzy

to na supełek kata

łez nie powieszono

biją co oko

jak ręce głuche

 

 

 

Cofanie do antyku

 

jak zeus w czasie ledy

waha się łabędź

korona na szyi

berło wody w słońcu

i tron nie z tego nieba do dna

i dzień nie z tej nocy po lata

a pióro w atrament bite

nie w kałamarzu tęczy

nie po kartach stawu

układa klepsydry

arabskie

jak wiersze

rzymskie

pallida mors

pod twoim spojrzeniem rumiana

już gilotyna

aequo pulsat pede

pod gołym niebem

ubrana już złota

pauperum tabernas

regumque turris

mario pod twoją szyją

szal gilotyny

 

 

 

Odmowienie wskazówek

 

biją skrzydła nie do pary

do klucza

po kotwiczce oliwa

tylko dziesięć palców

od pierwszej do dwunastej

po stawach

snucie pająków od sieci

słowa nie tyka

dochodzi

zacięcie do krwi

i pali znów proch

po rękach

umywam kulę

w miednicy nieba

 

 

 

Rozwiązanie części ludzkich

 

a gałąź w gardle

waha jabłkiem

od zęba do zęba

i dzwoni

idzie od siedmiu kamieni

nie opuszcza tarczy

kamień Syzyfowy

od siedmiu odcisków

nie tworzy wskazówek

toczy w górę na zdartej osi

od siódmej rdzy w trybach włos

z kółka nie spada

dobrze mu bije z wahadła

do ucha od ucha siedem otworów

nie bierze drzewa pod liście

od siedmiu pór

nie krzyżuje piór z owocami

od siedmiu sprężyn spada oliwka

co dwanaście wydała w godzinę

podniesienia klatki

winną kładką wiosny

równania południa z północą

liści do słońca o wydanie korony

dziewczyny w rzęsach

chleba na kamień

muszki na apeks kuli

z kolei samotność na dworcu ramion

w godzinę dziewiczej dłoni

sypanie ziarna w peruwianowe kłosy

stawianie pola more maiorum

na otwartym czole

godzina na ręku i siwe pieluszki

zachowaj dwanaście włosów od twarzy

w godzinę wybitą z głowy

 

 

 

Podróż

 

 

Poza...

 

na jawie już byłem

w państwie duńskim dwa razy

przekręcano mnie w zamku

 dokąd pomyślę pióro w osi

trzyma mnie dłużej od wieczności

nie zaś spojrzenie nieskończone

na które chciałem wieczne miejsce

 

 

 

Jaskinia

 

gdzie nietoperze widzi się raz

na dwa skrzydła

milczenie nie jest wyrwane językiem

cień słowa nie pada na słońce

komórek nikt na serce nie zamyka

 

 

 

Powrót

 

milczała tam kobieta

widziałem ją raz na sto lat

nawlekała rzęsy na igły

obłąkanych drzew

bielizna liter wręcz piórami

pokrywa istoty zapomniane

 

 

 

Poza horyzont

 

 

Spojrzenie zamknięte

 

różo w kwiecie oka

ostatniego kolca

nie mówisz bez ogródek

 nie otwierasz powiek

wychodząc z ogrodu

tylko zrywasz się w nocy

oblana rosą

 

 

 

Ekstaza

 

ziemia jak achilliczna stopa

niewymierne topi spojrzenia

wejdę w las wychodzę igielnymi uszami

położę na łące wstaję trawą

bez szeptu o rosę

nie mieści mnie też puste pole

tam docierali tylko zbrojni

na szklanych koniach i o szklanych oczach

promieniem już nie jestem

odkąd słońce zaszło w chmurę

umywam koryto

na brzegu morza jeśli mnie fala nie myli

rzuciłem szal na szyje mew przebiałych

i przelatujących

strzelba sosny pali do mnie

ślady po stopach

oszalają mewy podkową

 

 

 

Drzewo po lecie

 

na wieczną czystość

odpuść mu jego liście

między błękitem niech stopią

ptaki

lata po skrzydle

gniazdo już puste

jakby dla ludzi

deski i pióra

odpuść mu jego sęki

 

 

 

Naginanie ziemi

 

las wylał zieleń

u źródeł rzeka wypuszcza

w korycie poi

drzewo za stopy słońca

jedyna broń

las pusty do ziemi

nie korona już

wianek z konarów i kory

rzeka drzewem przygnieciona

wije się

lub gniazdo dla rannych

 ranni przebudzeni kulą

ziemia pada do nóg

 

 

 

Niepokój

 

na rogu ulicy gra licho

po lesie głośno siekiery

wióry ni to upromieniowane skrzydła

promienie ni to wióry ucienione

na rogu ulicy gra

buda bez pana

smycz bez psa

o jedno szczeknięcie

za rogiem niepokoju

wyhaftowany rąbek ziemi

złotą igłą słońca

złoty grób

 

 

 

Między ziemią

 

sen

czy krwawy syn

budzi się w drzewie

między ziemią a ziemią

ojcze horyzont

matko granatowa

już granatom wybuchły ręce

w locie składają postać człowieka

rozerwany bandaż w chmurze

owija ranki na niebie

 

 

 

Ostatnia krzywa

 

horyzont jak zaskroniec

owija ziemię

i niebo

lub kusi prosto

jak przepaść słowa

 

 

 

Księżyc

 

rozcina niebo nocą

dniem

dna mórz i wąwozów

pogłębia

spadającym ze szczytów

przecina garb horyzontu

jak prawe skrzydło ziemi

 

 

 

Otwarcie słowa

 

Księżyc ― ustami nieba
― wyrzuca meteory

cicho snują się komety

krzyknął kiedyś tierra

i stał się księżyc

sinymi ustami ziemi

język był martwy

nie błądził jak lunatyk

przebudzony w powietrzu

przecina horyzont słowa

 

 

 

Poza horyzont

 

złamany w krysztale

uderzam w tarczę słońca

nie przecinam tętnic rzek

w przegubach ujścia

szukając

nie zanurzam azorów

trójzębem neptuna

pobrzękując

nie wiem o twoim i moim istnieniu

czy przypadkiem nie błądzę

między życiem a śmiercią

staje się już las zielony

igłami niebo i ziemię

zszywający

parasol horyzontu

nie rozkłada się

ponad

 

 

Wrocław 1965

 

 

 

INDEKS    |    BIOGRAFIA    |    POEZJA    |    TEKSTY    |    FOTO    |    NAGRODY    |    JUBILEUSZ    |    KONTAKT    |    LINKI


Copyright © Henryk Wolniak-Zbożydarzyc, 2005-2014